Miał pełną szafę koszul z Vistuli,
Lamberta, Wólczanki, Tommy'ego Hilfiger'a,
Calvina Kleina białych, kremowych, chamois, lawendowych,
mlecznych, perłowych, platynowych wyprasowanych na gładką taflę,
bez żadnej skazy i garnitury antracytowe, agatowe, kamienno szare,
popielate, czarne i teczek chyba z trzydzieści. Pachniał Isabey
L'Ambre de Carthage na przemian z Chanel Allure Sport Eau Extreme.
Woził się mercedesem z przyciemnianymi szybami, mieszkał
w apartamencie blisko centrum, prawie na samym szczycie wieżowca.
Wałęsały się koło niego piękne boginie, blondynki, brunetki,
szatynki. Wszystkie zgrabne cudowne, piękne jak manekiny woskowe i
jak te manekiny puste w środku. Wtedy gdy wychodził z pracy i wpadł
niefortunnie na nią. Była zwykła, przeciętna, miała skórę jak
mleko i włosy długie płomiennie rude. Oczy bystre świeciły jej
się jak dwa ogniki, zielone. Śliczna była dla niego mimo że buzię
może za okrągłą miała i może też miała skłonności do
zbytnich krągłości to jej uśmiech był dla niego jak największa
nagroda, jakby chwycił pana boga za nogi (…)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz