poniedziałek, 30 marca 2015

Miał pełną szafę koszul z Vistuli, Lamberta, Wólczanki, Tommy'ego Hilfiger'a, Calvina Kleina białych, kremowych, chamois, lawendowych, mlecznych, perłowych, platynowych wyprasowanych na gładką taflę, bez żadnej skazy i garnitury antracytowe, agatowe, kamienno szare, popielate, czarne i teczek chyba z trzydzieści. Pachniał Isabey L'Ambre de Carthage na przemian z Chanel Allure Sport Eau Extreme. Woził się mercedesem z przyciemnianymi szybami, mieszkał w apartamencie blisko centrum, prawie na samym szczycie wieżowca. Wałęsały się koło niego piękne boginie, blondynki, brunetki, szatynki. Wszystkie zgrabne cudowne, piękne jak manekiny woskowe i jak te manekiny puste w środku. Wtedy gdy wychodził z pracy i wpadł niefortunnie na nią. Była zwykła, przeciętna, miała skórę jak mleko i włosy długie płomiennie rude. Oczy bystre świeciły jej się jak dwa ogniki, zielone. Śliczna była dla niego mimo że buzię może za okrągłą miała i może też miała skłonności do zbytnich krągłości to jej uśmiech był dla niego jak największa nagroda, jakby chwycił pana boga za nogi (…)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz