Gubię się pomiędzy jednym wdechem o poranku, a brzegiem kubka od kawy, której miałam nie pić, a piję hektolitrami, rozlewa mi się po żyłach, napędza do działania, strzepuję resztki snu z powiek i rzęs, zakładam uśmiech na usta, czuję jak ciało rozrywa mi ekscytacja. mam ręce na kierownicy, rany na palcach i rany na ustach, mocny makijaż, koszmary w nocy, wino w szklance i Breaking Bad. Mam telefony do 1.00 w nocy i zrywane kontakty. Jednego dnia zakładam płaszcz za tysiąc dwieście złotych, a innego maskę kota i tule do piersi płaczącego bobasa. Ścinam włosy i ściągam z siebie ubrania. Jetem blada, czasem głodna i znużona. Mam zimne jak lód serce i marmurowe oczy. Czuję jak śmiech rozrywa mi gardło, nie martwię się na zapas. Nie chcę myśleć, chcę cieszyć się chwilą, zasmakować radości dnia codziennego, adoracji, ciepłych słów, nawet jeśli one jutro, a nawet za pięć sekund miałyby się nie pojawić. Miałyby zniknąć tak jakby nigdy nie istniały. Jakby nigdy nie miały prawa istnieć.
Czuję się jak zabawka w rękach ludzi. Jak coś co się tylko pożąda gdy stoi za sklepową szybą, a gdy już ma się to w dłoniach budzi znudzenie i rozczarowanie.