W ostatnich dniach chowam się przed światem w swoim umyśle, albo w czterech ścianach swojego pokoju. Już nie zagłębiam się jak dawniej w swoich emocjach, nie topię się w bólu, akceptuję go, że po prostu jest, istnieje i od tej pory bywa on przy mnie krócej, a ja dzięki temu szybciej podnoszę się z porażek, choć są rzeczy, które nigdy nie przestaną boleć, tylko kują uciążliwie, nie dając o sobie zapomnieć.
Czasem serce rwie mi się na strzępy, cała się rozsypuje na kawałki i rano muszę zszywać się do względnej funkcjonującej kupy, by jakoś wyjść do ludzi. Mam niekontrolowaną mimikę i niechciane obrazy przed oczami, głuche telefony, nowe znajomości i miłe wiadomości. Jak zwykle odkładam wszystko na ostatnia chwilę, kupuję skórzaną kurtkę za 4stówy, wodę mineralną, potrzebuję nowych stopklatek, które będę mogła wspominać później, a mam tylko strach, krótkie znajomości, przelotne flirty, samotne piwa przy samotnych seansach i rozdarcie. Bo nie wiem czy mi tak lepiej czy gorzej.