Zastanawiam się ile jeszcze brudu z siebie wyłuskam, ile wygrzebię z siebie nienawiści, żalu, tęsknoty. To wszystko zalega we mnie, rozkłada się, już czasami nie daję sobie rady. Myślę nad tymi słowami wszystkimi, które kotłują mi się w czaszce nad słowami, które upadają mi na język ale zawsze nim zdążę je wypluć na zewnątrz do ludzi to roztapiają się i nikną. Jakby w ogóle ich nie było, jakby nigdy nie istniały. Jestem już bardzo zmęczona, cały czas gdzieś obok mnie chodzi śmierć i szepce mi do ucha, że jest wyjściem najlepszym. Nie wiem czy jest. Wiem za to, że jestem bardzo słabym człowiekiem. Że nie radzę sobie ze wszystkim co wpadnie mi w dłonie, ze nienawidzę siebie jak inni mnie nienawidzili. To wszystko co spotkało mnie w dzieciństwie teraz zbiera żniwo i nie mogę się dźwignąć na nogi.
Chciałabym kiedyś być domem dla kogoś, a wiem, że będę jedynie opcją, nie miłością. Że dom mój będzie czymś do czego nie będę chciała wracać, że będę żałowała całego swojego życia, że jest zmarnowane, bo wiecznie coś szło nie tak, bo spotykałam ludzi którzy byli nie tak, bo ja jestem nie tak. Bo jestem naiwna, nerwowa, nieasertywna, płaczliwa, agresywna. Bo jestem a chciałabym by mnie nie było. Tyle w temacie.